Wiele słyszałam o konwencie w Rybniku, jednak odrzucała mnie odległość, fatalne połączenia (dzięki blabla!) i oczywiście koszta dojazdu, bo niestety, ale jak jest się dinozaurem, to nie ma się zniżek. W tym roku wreszcie dałam się namówić na ten event.

Intro

Wyruszywszy jakże magiczną porą (3:40) z Łodzi, zastanawiałam się, czy strój, który na ostatnią chwilę spakowałam, był najlepszym wyborem. Jak się okazało, miało to wielkie znaczenie, ale o tym później. Bartek, z którym jechałam, ruszał aż z Iławy, bo też nasłuchał się od znajomych, więc ucieszył się, że może zostawić mangową playlistę, że mamy wspólny cel.
Na miejscu byliśmy na długo przed siódmą, ale dzięki przynależności do redakcji udało się wejść wcześniej. Helperzy byli też na tyle mili, że odprowadzili nad pod samego sleepa medialnego, gdzie była już część znajomych po fachu.

Kiedy Bartek wtulał się w Morfeusza (nie, nie tego od pigułek), ja klęłam na strój, który wymagał ostatnich poprawek. Jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to bezcelowe. Punkt ósma udałam się z moim kierowcą do akredytacji, zgodnie z prośbą helpów o odhaczenie się. I tu mały psikus, bo akredytacje były dwie w różnych częściach szkoły i żadna nie wiedziała, kto obsługuje media. Na szczęście sprawa szybko się rozwiązała i zostałam zaakredytowana, zaopaskowana i obdarowana identem. Nadszedł czas na przebranie się w cosplay.

Ciasna jak Eczikon

Około ósmej trzydzieści, kiedy to kolejka dopiero zaczęła się ruszać, przywdziałam strój, który posiadał nieco odstających elementów, i wyszłam na korytarze. Już pełne. Przeraziło mnie to nieco, bo… przecież minęło tylko pół godziny od ruszenia akredytacji VIP, a tu już taki tłok. Jak ma wyglądać reszta konwentu?

Coby nie narazić stroju na szybkie zniszczenie, wyszłam na zewnątrz, gdzie chłód miło witał naprawdę długą kolejkę. Zaczęłam nieco panikować, bo nienawidzę tłocznych konwentów z wielu powodów. Mogłoby się wydawać, że kolejka tkwi w miejscu, co zaczęło irytować nawet mnie. Okazało się, że taśma ludzi jest obsługiwana z naprawdę dobrą prędkością, tylko uczestników wciąż napływa i napływa. To potwierdziło, że jednak konwent ma porządną renomę, skoro pomimo corocznego tłoku, ludzie i tak tu przyjeżdżają. Dobra robota! Nie było mnie w środku może kwadrans, bo witałam się też ze znajomymi z kolejki. Piętnaście minut. W środku już było trudno się ruszać. Nim dotarłam do sleepa po portfel, z elementów stroju niewiele zostało, więc z cierpiętniczym westchnieniem zdjęłam go i chodziłam w cywilu. To zajęło dziesięć minut. Wychodząc, miałam już trudność z otwarciem drzwi, żeby nie potrącić korytarzowych koczowników. A kolejka nadal rosła.

Nowe miasto, nowe przygody.

Jedenasty dzień listopada powinien mieć dla nas symboliczne znaczenie, jednak w środowisku mangowym dzieje się inaczej. Zaistniała obawa przed Januszami i Grażynami, czyli tzw. fauną tubylczą. Ludzie w strojach, a było ich naprawdę sporo, bali się iść nawet pod pobliski kościół na zdjęcia, żeby nie dostać, jak to usłyszałam pod sąsiednią żabką, w bułę. Na szczęście do dyspozycji były dwa skwery. Ogólnie okolica była bardzo przystępna i logistycznie, i jako plener fotograficzny, tylko trzeba było czekać do czternastej, bo msza, tłumy wiernych etc. Jak się okazało, Rybnik to całkiem klawe miasto, bo oprócz ciekawskich spojrzeń nie doszło do niczego. Żadnych starć sił mangowo-dresowych. Uff!

701,5% mięsa w bułce, wystawcy i helperzy

Dzielni helperzy nie spali chyba całą noc, żeby mieć pewność, że papieru nie braknie, że kosze będą odpowiednio często opróżniane, że nikt nie raczy smakować alkoholu w salach. Tu zarówno oni, jak i ochrona dopilnowali, aby na konwencie przestrzegano podstawowych zasad higieny i bezpieczeństwa. Wystawcy byli rozstawieni na dwóch poziomach tej jakże skomplikowanej szkoły. 

Podobało mi się, że pomimo małej przestrzeni, każdy miał jako tako swój kawałek korytarza oraz że był podział na tych „zwykłych” i tych, którzy wykonywali różnego rodzaju robótki ręczne. Czyżby powoli aleja artystów stawała się standardem? Tak! 

Pośród zwyklaków znalazły się moje standardowe perełki, czyli dwa punkty gastro ratujące brzuchy łasuchów. Przypominam, że było święto, a co za tym idzie - zamknięte sklepy! Chłopaki z Yoppo raczyli uczestników kawą i herbatą, zaś Hidamari jak zwykle dawało popis w sztuce sushi. Organizatorzy, z myślą o tym jakże ważnym dniu, postanowili zorganizować również coś dla tych, dla których sushi nie jest szczytem gastromarzeń, czyli foodtruck z zapiekankami. Chwała! 

Okrzyk „chwała!” należy się także pani z Żabki tuż obok szkoły, która, widząc srogi zysk w konwencie, zamiast zamknąć sklep o godzinie dziewiętnastej, zrobiła to dopiero po dwudziestej trzeciej. Na miejscu można było kupić bułki z drobiowymi burgerami zawierającymi 701,5% mięsa. Tak, dobrze czytacie. 701,5% mięsa oddzielonego mechanicznie.

Atrakcje programowe oraz te niewpisane w plan

Pomijając fakt, że nie dostałam informatora podczas akredytacji ani przy odhaczaniu się, ani po ponownych spacerkach tamże, nadmienię, że sale były opisane tematycznie i programowo, co ratowało takich jak ja. Jednak… eh, chyba jestem za stara na atrakcje planowe, bo nic dla siebie nie znalazłam.

Jedyny panel, na jakim byłam, to ten o savoir vivre cosplayowym prowadzony przez Diam. Zgromadziło się tam sporo osób, wśród których wielu aktywnie się udzielało. Poruszono ważne tematy, takie jak przestrzeń osobista cosplayera, okazywanie szacunku oraz najzwyklejsze „do&don't”. Atrakcje niepisane, na jakie się załapałam, to chociażby świetnie poprowadzone fotostudio, gdzie rezydował Archil z lubą. Cały dzień pracowali na zmianę, by mieć jak najwięcej materiału. W fotostudio pojawiło się wielu cosplayerów z serii, które nieczęsto się widuje, ale widząc, co na sobie mają, zapłakałam w serduszku, modląc się o to, by ich cosplaye przetrwały dłużej niż mój. Mając również do dyspozycji sprzęt filmowy, Archil nakręcił nieco ciekawych momentów, jak chociażby grupkę Naruciaków.

Warto wspomnieć o dobrze wykorzystanym radiowęźle, za pomocą którego przekazywano najważniejsze info, na przykład o znalezionych/zagubionych przedmiotach czy też o tym, do kiedy będzie koczował foodtruck. Podawano również zwykłe ogłoszenia parafialne o przewozach do najbliższych miast. To się chwali! Ciekawą atrakcją był łuczniczy death match, który został nagrany przez Archila. Wyglądało to dość zabawnie, bo uczestnicy musieli zabrać strzały ze środka i się wystrzelać do ostatniego, mając za ochronę jedynie porozstawiane miękkie wyposażenie sali gimnastycznej. A nie każdy umiał posługiwać się łukiem.

Odbył się również konkurs cosplay, jednak słysząc o ilości występów, odpuściłam sobie tak długi czas siedzenia na podłodze. Ogólnie na konwencie panował tzw. zamuł. Może to przez ogrzewanie, może to przez warunki atmosferyczne niesprzyjające cieńszym strojom czy też ciśnieniowcom… Tego nikt określić nie umiał, ale najbardziej prawdopodobna jest opinia o słabej jakości programu w tym roku. Nie mnie oceniać, ja już dawno nie chodzę na więcej jak trzy panele per konwent. Jest też oczywiście socjal, ale wiadomo, że on od orgów nie zależy. Ale zawsze to dobrze widzieć tyle znajomych osób na tak małej przestrzeni. Przynajmniej mieliśmy szansę się przywitać.

Rzeczy zastanawiające

Ja wiem, że jestem stara, że marudzę, że teraz to tylko chłop, dzieci i 500+ do osiemnastki ostatniego Brajanka. Ale są rzeczy których nie rozumiem, a coraz częściej da się je zaobserwować na konwencie. Niektóre powracają po latach.

Trapy. Nie mam nic do transów czy ogólnie crossplayu. Po prostu intryguje mnie to, jak nagle z samców alfa tudzież beta robią się lolitki. Fascynujące, nie? Na Animefeście było to standardem, bardzo dużo chłopaków chodziło przebranych za meido, loli czy żeńskie postaci z gier. Istnieje jednak spora różnica między Polską a Czechami. U sąsiadów jest to robione z przyjemną jakością, szykiem, elegancją. Wnioskując po zasłyszanych tu i tam definicjach, wiem, że ma to na celu to samo, co cosplay. Właśnie. Prawdziwy cosplay, nie samo „coś”. Pozostało jeszcze wiele do życzenia jeśli chodzi o grę aktorską. Mam jednak nadzieję, że będzie nam dane mieć prawdziwe diwy.

Kolejną rzeczą, która jest dla mnie niezrozumiała i na Tsuru wręcz rzucająca się w oczy, to żebranie o jedzenie. Znaczy wiecie, nie żartobliwe typu „raz, dwa, trzy: konwentowe!”, albo „pokaż to sushi”, tylko bezczelne #dej. Wątku rozwijać nie będę, bo hashtag wyjaśnia wszystko, ale proszę, nie róbmy z fandomu stada madek. 

I ostatnia rzecz, czyli najprościej w świecie: pomyślunek. Jest ciasno? Usiądźmy w kółeczku na środku korytarza i pograjmy w karty. Oh, ciężko się przecisnąć, ale wydrę się na ludzi, którzy wchodzą między mnie, a osobę, której chcę zrobić zdjęcie. Przecież mogą stanąć te kilka sekund, zrobić korek i ambaras, nie? O, znajomi, stańmy na środku schodów/przejścia. Drzwi? Po co dłonie i klamka, przecież można użyć samej nogi! Cieszę się, że chociaż free hugsi rozumieją grzeczne nie, kiedyś to była plaga i pogarda, gdy odmówiło się bardziej stanowczo.

Res… reams… remas… podsumowywu… wiecie o co chodzi!

Chcę poznać sekret orgów. Pomimo ścisku, zimnej wody pod prysznicami, fatalnego dojazdu i długiego cosplayu, ludzie tu migrują z roku na rok w coraz większych ilościach. Dla mnie to szok i niedowierzanie, ale bardzo pozytywnie. Może jednak uda się przenieść konwent w nieco większe miejsce? A kto wie, może wkrótce będzie to najbardziej kaloryczna bryłka węgla pośród ekogroszku konwentowego na śląsku i w okolicy? Ja jednak nie wiem, czy chcę się ponownie wpakować w takie zagęszczenie konwentowiczów. Osobiście odczuwam dyskomfort w tłoku. Może jeśli edycja przyszłoroczna odbędzie się w większym miejscu… to czemu nie? Dojazd już nie będzie problemem.

Tu dziękuję Bartkowi, sleepowi medialnemu i orgom za dobry weekend.