wyzwolenie

Ian Tregillis - „Wyzwolenie. Wojny Alchemiczne. Tom III”

sqnWydawnictwo: SQN
Liczba stron: 432
Cena okładkowa: 39,90 zł

Wraz z wydaniem ostatniej, trzeciej już części, dobiegł końca cykl „Wojen Alchemicznych” Iana Tregillisa. Osadzone w alternatywnym roku 1926 clockpunkowe fantasy oczarowało całe rzesze czytelników ciekawą kreacją świata przedstawionego (w którym, przypomnijmy, Holandia podbiła cały świat za pomocą alchemicznie napędzanych automatonów – klakierów), umiejętnie prowadzoną fabułą pełną nieoczekiwanych zwrotów, sympatycznymi, zapadającymi w pamięć bohaterami, a nade wszystko – ukrywającymi się pod płaszczykiem lekkiej lektury wątkami filozoficznymi. Wśród przemyślanych intryg, wartkiej akcji i błyskotliwych dialogów skrywały się pytania o istotę człowieczeństwa i wolnej woli, mocno inspirowane rozważaniami Immanuela Kanta, Kartezjusza i Barucha Spinozy. Czy „Wyzwolenie”, trzeci tom i zwieńczenie serii, dotrzymało kroku pozostałym?

Dzięki gambitowi wicehrabiny Berenice i klakiera Jaxa (zwanego też Danielem) udało się odeprzeć nacierające na Nową Marsylię armie mechanicznych. To samo wydarzenie sprawiło, że trzymające klakierów we władzy geas zostały wymazane, zwracając wolną wolę mosiężnym sługom. Wygląda na to, że holenderska ofensywa została złamana i Francja, po dekadach zaciętych bojów i rozpaczliwej obrony, może nareszcie podnieść się z kolan. Sytuacja wciąż jednak jest daleka od optymalnej – brakuje żywności i leków, wielu z wyzwolonych tykaczy żywi urazę wobec ludzi i zrzesza się w grasujące po lasach bandy, knując zemstę lub po prostu napadając na podróżnych. Tymczasem trwający w Holandii kryzys zapoczątkowany przez upadek Wielkiej Kuźni jeszcze się pogłębia – zaś gwoździem do trumny Imperium okazuje się najazd zbuntowanych klakierów na stolicę kraju. Mechaniczni służący mordują, kogo popadnie, a kogo nie zabiją, zapędzają do pilnowanych przez siebie miast – w sobie tylko znanym celu. Anastazja Bell, przywódczyni Gildii Zegarmistrzów, musi znaleźć sposób na powstrzymanie oszalałych maszyn, póki jest jeszcze kogo ocalić...

Już w tym krótkim wprowadzeniu do fabuły możemy zaobserwować jedną z bardziej kontrowersyjnych decyzji, jakie podjęto w czasie pisania „Wyzwolenia” – Hugo Longchamp, skądinąd najbardziej ludzki i interesujący bohater poprzedniej książki, został zastąpiony w roli centralnej postaci przez niedawną antagonistkę – tuinier Bell. Ta, podobnie jak Berenice, jest... drętwa. Wokół obu kobiet sporo się dzieje, owszem, nie znaczy to jednak, że którakolwiek z nich pozyskała przez to choćby krztynę charakteru. Przeciwnie, obie są nudne do tego stopnia, że aż nie sposób odróżnić jedną od drugiej. Sytuacji nie poprawia także to, że w założeniu główna postać cyklu, Jax/Daniel, został sprowadzony jedynie do roli instrumentu popychającego fabułę naprzód, podobnie zresztą jak ojciec Vissier.

Zmiana w składzie nie jest jednak najbardziej dotkliwą spośród tych, które Tregillis postanowił wprowadzić w finale swojej trylogii. Ponownie śledzimy akcję na kilku frontach równolegle, a dzieje się rzeczywiście sporo – w gąszczu wydarzeń i pogoni za tym, by jeszcze mocniej zaskoczyć czytelnika zatracono jednak to, co wcześniej decydowało o wyjątkowości serii. W „Wyzwoleniu” nie ma bowiem ani odrobiny filozoficzno-etycznej głębi znanej z „Mechanicznego” i po trosze z „Powstania”. Problemy, przed jakimi stają bohaterowie, są raczej jednoznaczne, brak w nich dramatyzmu, brak przekonujących dylematów. Główny twist fabularny daje się przewidzieć mniej więcej w jednej trzeciej objętości powieści, na dobrą setkę stron przed tym, zanim zostaje ujawniony – ale to nie szkodzi, ponieważ i tak okazuje się on nie mieć żadnego większego wpływu na akcję powieści.

Językowo znowu mamy równię pochyłą – w dół. O ile jako taki poziom trzymają jeszcze opisy, o tyle znacznie gorzej wyglądają dialogi, coraz to mocniej przesycone wulgaryzmami, pozbawione dawnej błyskotliwości i inteligencji. Prym tutaj wiedzie Berenice, która przechodzi samą siebie, wymyślając jeszcze bardziej dosadne, wymuszone, sztucznie brzmiące bluzgi. Miota nimi nawet klakier Daniel, przypomnijmy, napędzana alchemią maszyna, do tej pory cichy i wrażliwy filozof, próbujący zrozumieć, co i w jaki sposób obdarzyło go wolną wolą.

W „Wyzwoleniu” rozczarowuje wszystko, łącznie z zakończeniem – jedyne, co przynosi, to ulgę, że ta farsa dobiegła końca, bo na pewno nie można się po nim spodziewać ani odrobiny poszanowania dla ciągu przyczynowo-skutkowego. Najnowsza powieść Iana Tregillisa wydaje się sklecona w pośpiechu, na kolanie – niedopracowana, nieprzemyślana i drastycznie spłycona w obliczu tego, czym był pierwowzór, którego wcale już nie przypomina. Fani serii muszą się przygotować na głębokie rozczarowanie. Czy nie lepiej byłoby uznać „Wojny Alchemiczne” za dylogię z mocno otwartym zakończeniem? Coś podpowiada mi, że tak.

Tagged Under